Podróże to nie tylko zwiedzane nowe miejsca, ale także niesamowite historie, które można opowiedzieć po powrocie do domu. Mamy dla Was prawdziwą, podróżniczą ucztę – od syjamskich kierowców w Kambodży, przez niezapomniane zmagania z owcami na nowozelandzkich szlakach, aż po ucieczkę przed słoniem w Tajlandii. W każdym z tych miejsc członkowie naszej Relaks ekipy doświadczyli przygód, które zapadły im głęboko w pamięć. Poznajcie nasze najciekawsze przygody z podróży, zainspirujcie się  i sami ruszajcie odkrywać świat. ;)

Poza utartym szlakiem: największe emocje i wyzwania z naszego bloga podróżniczego

Tomek w krainie owiec, Nowa Zelandia

Road-trip kamperem przez bezkresne przestrzenie Nowej Zelandii od dawna znajdował się na mojej bucket-liście. Udało się spełnić to marzenie w 2017 roku. Najciekawszych momentem był owczy korek – drogę blokowało gęste stado tych zwierząt. Pierwsza reakcja mojej dziewczyny? „Owce zorganizowały strajk!”

Po chwili podszedł do nas elegancki pasterz, który wcale nie nosił zakopiańskiego kapelusza ;). Coraz więcej samochodów zatrzymywało się, ale  nikt się nie denerwował. Wszyscy robili selfie! Pasterz rzucał żartami jak z rękawa. Zapamiętałem jeden:

„- Jak nazywa się owca, która zna drogę do domu?
– Owca nawigowca!”

Po 15 minutach, z uśmiechami od ucha do ucha, pojechaliśmy dalej. To były niesamowite wakacje w Nowej Zelandii.

Maria i królestwo słoni, Tajlandia

Joe wyszeptał. „Maria, są tu. Idziesz? Nie włączaj światła.” Szybko wyplątałam się z moskitiery i wyskoczyłam ze swojej bambusowej chatki. Na tę chwilę czekałam aż trzy tygodnie podczas wolontariatu w ekologicznym centrum udostępniającym dzikim zwierzętom z parku narodowego bezpieczne przejście do rzeki Kwai Yai. Po cichu dołączyłam do pozostałych wolontariuszy i zaczęliśmy przemieszczać się w kierunku budynku głównego – jedynej murowanej budowli na terenie Our Land. Czerwona lampka czołówki Taja nie dawało dużo światła…

Odradzająca się dżungla była dziś wyjątkowo głośna. Joe szepnął. „Jest ich 5. W tym jeden młody. Widzicie?” Przed sobą, w odległości dwudziestu metrów dostrzegłam dwie słoniowe twarze. Z prawej strony słyszałam głośne trzaski. Jeden z olbrzymów musiał dorwać naszego bananowca. Lokalny psiak – Rocky – czuł się dziś bardzo odważny. Podbiegł do grupy dzikich słoni przy słonej lizawce i zaczął donośnie szczekać. To nie był dobry pomysł! Jeden z dorosłych gigantów postanowił bronić słoniątko i ruszył biegiem w stronę głośnego psa… i nas. „W nogi!” – potykając się o siebie, biegliśmy do ceglanego, parterowego budynku. W absolutnej ciemności wpadłam na solidne drzwi. To było surrealistyczne doświadczenie. Wokół nas grupa słoni urządzała sobie piknik. Rozbite kolano ociekało krwią. W ekscytacji nie czułam specjalnie bólu. Z tej przygody wyniosłam na pamiątkę niewielką bliznę i noszę ją z dumą do dziś.

P.s. Dobrze, że zrezygnowaliśmy tej nocy z pomysłu spanie w hamakach na dwupoziomowej platformie widokowej na drzewie. Drabina najwyraźniej stanęła na drodze słoniowej rodzince, więc… rozwaliły ją wraz z dolnym tarasem.

Julia: Ale cyrk w Bangkoku, Tajlandia

W biurze często słyszałam, że Bangkok to szalone miasto i koniecznietrzeba je odwiedzić podczas wakacji w Tajlandii. Trzeciego dnia mojej pierwszej, azjatyckiej podróży doświadczyłam tego na własnej skórze…

Głód skręcał mi i dwóm moim przyjaciółkom kiszki. Postanowiłyśmy udać się na nocny targ, by znaleźć street food idealny. Kiedy jednak wyszłyśmy za próg hotelu, stanęłyśmy jak wryte. Przed nami przebiegała… piramida z dzieci! 4 dzieciaków – jeden na drugim – z największym na dole i najmniejszym u góry. Przechadzały się w tej osobliwej pozycji ulicą w tą i z powrotem. Gromada dorosłych ciasnym kręgiem otaczała dzieci w razie upadku. Niezła ciekawostka. Ale cierpiące żołądki nie pozwoliły zapomnieć o sobie na długo. Czekałyśmy na transport Grabem, ale dziewczyna zadzwoniła, że miała stłuczkę. W mieście 9000 tuk tuków jakoś nie mogłyśmy niczego złapać od ręki. W końcu się udało. Tyle, że nasz kierowca… nie miał rąk. Kierował łokciami i jeździł jak szalony. W pewnym momencie dostrzegł paczkę na środku drogi. Zatrzymał się z piskiem opon z półobrotem. Do tej pory nie jesteśmy pewne w jaki sposób podniósł karton. Sprawdził jednak, że nie ma w nim nic interesującego i bezceremonialnie pozbył się pakunku. Uff, w końcu dojechałyśmy. Ale tej nocy nigdy nie zapomnimy ;).

Sara i syjamscy kierowcy, Kambodża

Tułaczka przez Kambodżę do granicy z Tajlandią w 5 różnych rodzajach transportu i 35 stopniowym upale: tuk tuk, autobus, taxi w formie samochodu osobowego, znów bus i znów tuktuk. 320 km i 13 godzin. Świetny wynik, jak na po monsunowy brak dróg. Ale najlepszy był odcinek podróży 30 letnim SUVem. Siadamy we trzy z tyłu na miejscach pasażerów, z przodu kambodżańska 18-letnia księżniczka i już mamy ruszać, aż tu nagle… jakiś Khmer o szerokim, bezzębnym uśmiechu dosiada się do nas na czwartego na tył i w języku migowym twierdzi, że to się na pewno uda. Że tak, tak, on tu będzie z nami siedział. Ale jak mamy się tu niby pomieścić? No dobra… Szok, ale podobno za komuny w 8 osób z bagażami, parawanem i psem jechało się maluchem nad Bałtyk 18 godzin i nikomu to nie przeszkadzało.

Jedziemy więc 15 minut ściśnięci jak sardynki w sześć osób w 5 osobowym aucie z plecakami. Wtem! Zatrzymujemy się z nagła przy drodze. Myślę: „jeśli zgarniamy jeszcze jakiś towar, to już żywcem nie ma gdzie tu szpilki włożyć, więc to nie ma fizycznego prawa się udać.” Bezzębny kolega, który pokazywał, że jedzie z nami z tyłu wstaje ze swojego miejsca, podchodzi razem z kierowcą do bagażnika. Otwierają bagażnik, patrzą do środka i chwilę się zastanawiają. Zamykają bagażnik. Nagle widzę, że do nas do tyłu ładuje się jakaś kobieta z naręczem ziół, a bezzębny typ…siada RAZEM Z KIEROWCĄ NA MIEJSCU KIEROWCY. We dwójkę xD.
I razem prowadzą. Syjamscy kierowcy…

Maria i pierścień ognia, Indonezja

Jeśli podziwianie wschodu słońca na wulkanie nie jest jeszcze na Waszej liście podróżniczych marzeń, to czym prędzej to zmieńcie! Nie pytajcie czy, tylko kiedy lecieć na wakacje w Indonezji. Indonezja znajduje się w Pacyficznym Pierścieniu Ognia z zaszczytnym pierwszym miejscem na liście światowego rankingu pod względem ilości aktywnych wulkanów. Wulkan Bromo ryczy, warczy i wyrzuca z siebie nieustannie kłęby dymu. A otoczenie jest prawdziwie marsjańskie! I to właśnie w jego pobliżu miała miejsce moja przygoda…

Po przejażdżce jeepami Morza Piasku (pustynnego terenu pod Bromo) i spacerze na krawędzi wulkanu, ja i kilku moich towarzyszy podróży ruszyliśmy w dalszą drogę prywatnym busikiem w kierunku wulkanu Ijen. Mięliśmy go zdobyć o wschodzie słońca kolejnego dnia. Przejeżdżaliśmy właśnie przez gęsty tropikalny las, gdy usłyszeliśmy huk i zatrzymaliśmy się z piskiem opon na wzniesieniu pośród niczego. Złapaliśmy gumę, a nasz kierowca… zapomniała załadować wcześniej do samochodu zapasowej opony. W końcu przypadkowy motocyklista podpowiedział nam, że w mijanej przez nas niedawno wiosce u podnóża góry jest mechanik. Cóż zrobić? Tuż przed zmrokiem stoczyliśmy się tam tyłem z górki na pazurki i trafiliśmy do miejsca, którego pewnie nie było nawet na mapie. Ot, kilka domów i meczet. Ale był to dzień wyjątkowy – pierwszy dzień muzułmańskiego święta Ramadan. Podczas Ramadanu wyznawcy islamu nie jedzą, nie piją i nawet starają się ograniczyć używanie śliny* od wschodu do zachodu słońca. Nasz kierowca z mechanikiem próbowali naprawiać dziurawą oponę (ostatecznie we dwóch pojechali z kołem pod pachą do kolejnej wsi do wulkanizatora), a my przez 2 godziny z ogromną przyjemnością spędzaliśmy czas z większością lokalsów, którzy tłumnie zgromadzili się w garażu/otwartym salonie teściowej naszego mechanika. My goście zostaliśmy poczęstowania herbatą. Reszta jeszcze jej nie mogła spożywać. 2 nastolatków znało kilka słów po angielsku, ale komunikowaliśmy się głównie przy pomocy moich rozmówek obrazkowych (polecam – są świetna pomocą w podróży! „Pokaż to! Rozmówki w obrazkach z multisłowniczkiem” wydawnictwa Lingo), dzięki którym tłumaczyliśmy sobie po kolei nazwy wszystkich obrazków na indonezyjski i angielski. A kiedy wyciągnęłam szkicownik i zaczęłam rysować naszych gospodarzy, wszelkie bariery miedzy nami pękły. Choć nie rozumieli się ni w ząb, czuliśmy bliskość. Był to jeden z najpiękniejszych momentów podczas mojej 5-ciomiesięcznej podróży po Azji Południowo-Wschodniej.

A najlepsze dopiero się zbliżało! Wschód słońca na wulkanie Ijen był chyba najbardziej duchowym doświadczeniem mojego życia. Większość turystów zostało we wnętrzu krateru czekając na powitanie słońca obok toksycznych, siarkowych Blue Fires. Mimo maski gazowej czułam jak trujące opary wiercą dziurę w moim mózgu. Więc z powrotem wdrapałam się czym prędzej na krawędź krateru. I byłam tam całkiem sama. Wśród majestatycznych gór, kłębiących się chmur i anielskiego światła. Jeszcze nigdy nie czułam się tak blisko Nieba…

* ten sekret poznałam kilka tygodni później podczas wolontariatu na wyspie Lombok, gdy próbowałam grać z lokalnymi dzieciakami w Czółko/Zgadnij kim jestem. Nie chcieli poślinić karteczek, gdyż nie mogli przez Ramadan właśnie!

Łukasz, Skot i bieg przez Monte Carlo

Wyjazdy na turnieje tenisowe kierują się swoimi regułami. Każdy dzień jest bardzo intensywny. A wyjazd do Monako był jak dotąd naszym największym (pod względem ilości uczestników). Zawitaliśmy do księstwa w zawrotnej liczbie 62 osób! Nasi fani tenisa bawili się wyśmienicie, robiąc selfie z zawodnikami i dopingując swoich ulubieńców.

Tego dnia mecze skończyły się późno. Bardzo późno. Ostatnim pojedynkiem na Korcie Książąt było starcie Hubiego Hurkacza z Hugo Dellienem. Nasza ekipa stanowiła na trybunach ok. 90% publiczności, pozostali kibice nie wytrwali już do tego czasu. Hubert wygrał ten mecz (czyżby dzięki naszemu dopingowi?)!

Było już ciemno. A trzeba było jakoś jeszcze wrócić do hotelu w Nicei… Skot zerknął na zegarek i z uśmiechem na twarzy powiedział: „Hm, mamy 2 opcje: 1. możemy spróbować złapać pociąg za pół godziny, a Google pokazuje, że trasa zajmie 35 minut. Opcja numer 2: możemy pojechać pociągiem za 2 godziny, a w międzyczasie relaksować się w barze. Co robimy?” „Biegniemy!” – zadecydowała większość. I teraz wyobraźcie sobie taki obrazek: 62 osoby biegnące jak szalone przez ten elegancki, maleńki kraj. Ludzie w każdym wieku! Cztery osoby nie wytrzymały tempa i wsiadły do taksówki. Skot biegł pierszy, ja zamykałem ten szalony maraton. Byliśmy sporą atrakcją dla lokalsów, których mijaliśmy. Kiedy 4 minuty przed odjazdem dobiegliśmy do stacji, odetchnęliśmy z ulgą… Hm, tylko jak w 62 osoby zjechać 2 małymi windami na peron? Finalnie zobaczyliśmy tylko odjeżdżający pociąg… Zabrakło nam ledwie minuty, ale mimo wszytko bardzo miło spędziliśmy czas, czekając na następny pociąg. Choć do hotelu dotarliśmy grubo po północy, to wspomnień mamy co niemiara.

Kochacie tenis? Zerknijcie na ofertę naszych wyjazdów tenisowych ;).

 

W końcu umieściliśmy nasze opowieści na blogu podrozniczym.

Żadnej z nich nie zapomnimy, bo zostawiły w naszych sercach ślad na resztę życia.

Przypadkowo spotkani w podróży ludzie i kontakt z prawdziwie dziką przyroda to piękna część podróżowania.  Ale takiego prawdziwego, nie z wielką grupą za parasolką polskiego pilota.

Jeśli i Wy pragniecie przeżyć przygodę życia, piszcie na [email protected], a nasi doświadczeni podróżnicy pomogą spełnić Wasze marzenia.

Może zainteresują Was też inne wpisy na blogu: